— To mieszkanie sama znalazłam i nie zamierzam dzielić się nim z nikim! — rzuciłam ostro, nie dając im szansy, by przerwali.
Daria i Marek od trochę ponad roku mieszkali razem. Mieszkanie było dwupokojowe, jasne, na siódmym piętrze bloku w dobrej okolicy — Daria nie dostała go ani w spadku, ani w prezencie. Kupiła je sama, odkładając przez lata każdy grosz, pracując bez urlopów.
Dziesięć lat wcześniej Daria zatrudniła się jako księgowa w firmie budowlanej z pensją czterdziestu pięciu tysięcy forintów, potem przeszła do większego przedsiębiorstwa za sześćdziesiąt tysięcy, a po dwóch latach zarabiała już osiemdziesiąt. Nie wydawała na rozrywki, nie jeździła na wakacje, nie kupowała drogich ubrań. Oszczędzała.
Na pierwszą ratę kredytu mieszkaniowego zebrała pieniądze w trzy lata, a sam kredyt spłacała weekendową pracą dodatkową. Kiedy mieszkanie wreszcie było całkowicie jej, Daria poczuła taką dumę, jakiej nigdy wcześniej.
Marek od początku podziwiał jej samodzielność. Sam mieszkał z matką, Lucyną Kowalską, w starej kawalerce na obrzeżach miasta i gdy zaczęli się spotykać, szybko stało się jasne, że tamto mieszkanie nie nadaje się do wspólnego życia.

Dlatego naturalne było, że przeprowadził się do Darii, bez większych rozmów czy ustaleń. Ich życie płynęło spokojnie, bez większych konfliktów. Marek pracował jako menedżer w firmie handlowej, zarabiał około pięćdziesięciu tysięcy forintów, dokładał się do jedzenia i rachunków. Czasem kupił coś do mieszkania — nową patelnię, pościel, żarówkę. Starał się być pomocny.
Mieszkanie było przytulne, a Daria była dumna z każdego jego zakątka. Tapetę w salonie wybrała sama, meble kupiła na wyprzedażach, ale porządne. W kuchni wisiały jasne zasłony, które uszyła własnoręcznie.
W sypialni stała duża szafa z przesuwanymi drzwiami, a połowa półek pozostawała pusta, bo Daria nie lubiła zagraconych przestrzeni. Marek czasem żartował, że wciąż czuje się tu jak gość, ale Daria zawsze odpowiadała:
— Daj spokój, Marek. To też jest twój dom.
Mężczyzna uśmiechał się, przytakiwał, ale z jakiegoś powodu te słowa nigdy nie brzmiały do końca przekonująco. Przyzwyczaili się do spokojnych wieczorów, wspólnych śniadań i ciszy. Wszystko toczyło się równomiernie, przewidywalnie. W weekendy chodzili do kina, czasem zamawiali pizzę, a wieczorami oglądali seriale.
Daria pracowała od dziewiątej do szóstej, Marek często zostawał do ósmej, wracał zmęczony, kolacja i sen. Nic szczególnego — ale Darii to w zupełności odpowiadało.
Ich związek wydawał się stabilny, choć pozbawiony większej namiętności. Marek nie przynosił kwiatów bez okazji, nie organizował romantycznych wieczorów, ale Daria tego nie oczekiwała. Najważniejsze było to, że miała u boku solidnego mężczyznę, który nie pił, nie szalał i nie robił scen.
Rozmawiali o przyszłości — o wakacjach w Turcji, o kupnie używanego samochodu — ale nie mieli pojęcia, że wkrótce wszystko się zmieni. A może Daria gdzieś głęboko czuła, że ten spokój jest zbyt kruchy, tylko odganiała niepokojące myśli.
Lucyna Kowalska zaczęła skarżyć się synowi, że trudno jej samej w mieszkaniu. Najpierw były to rzadkie wieczorne telefony, kiedy Marek wychodził na balkon i mówił cicho, z troską.
Potem telefony stały się częstsze. Raz zgubiły się klucze i matka przez godzinę nie mogła wejść do mieszkania, stojąc na klatce schodowej i płacząc. Innym razem przepaliła się żarówka i nie miał jej kto wymienić, bo stanie na taborecie było dla niej niebezpieczne. Albo nie miał jej kto zrobić zakupów — siatki były ciężkie, a sklep trzy przystanki autobusem.
Marek słuchał, współczuł i coraz częściej jeździł do matki po pracy. Daria to widziała, ale na razie nie wtrącała się. Rozumiała, że Lucyna Kowalska jest sama, że naprawdę jest jej ciężko i nie chciała wyjść na bezduszną.
Ale…
