Zsunął papiery do teczki i ruszył do wyjścia.
Tuż przed tym, jak przekroczył próg, obejrzał się jeszcze raz:
– „Júlii nic nie jest. Urodziła śliczną, zdrową dziewczynkę i ma już ojca dla swojego dziecka. Tylko że tym człowiekiem nie jesteś już ty. Ani jej, ani mojej wnuczce nie jest potrzebny ktoś tak tchórzliwy jak ty.”
Drzwi zatrzasnęły się za nim.
András opadł na krzesło, ukrył twarz w dłoniach. Na korytarzu zapłakał noworodek – ten sam głos, który jeszcze kilka godzin wcześniej brzmiał jak cud.
Teraz rozdzierał go jak okrutna drwina.
Kilka tygodni później zadzwonili z kliniki: miał uregulować ponad dziewięćset tysięcy forintów długu.
Veronika zniknęła. Mieszkanie, które dla niej kupił, zostało zablokowane. Konta opustoszały. Jego duma rozsypała się w proch.
W tym czasie w Hajdúhadház Júlia powoli odzyskiwała siły.
Popołudniowe słońce malowało granicę pól na złoto, a Margit w ciszy obserwowała, jak jej córka kołysze dziecko.
– „Widzisz, córeczko? Życie zawsze przywraca porządek. Tobie przypadła miłość… a jemu tylko poczucie winy.”
Júlia pocałowała dziewczynkę w czoło i mimo łez uśmiechnęła się.
Wiatr łagodnie zaszumiał wśród drzew i pierwszy raz od dawna mogła odetchnąć naprawdę swobodnie.
