– W przyszłym miesiącu grzecznie pojedziesz do matki na wieś, żeby tam rodzić. Tutaj wszystko kosztuje majątek.
Ott dostanie się to za jedną trzecią ceny; tutaj minimum czterysta tysięcy. Nie będę wyrzucał pieniędzy w błoto.
Júlia spojrzała na niego ze łzami w oczach.
– Ale András… jestem już w dziewiątym miesiącu… droga jest długa, wszystko może się zdarzyć…

Mężczyzna wzruszył ramionami, z szyderczym półuśmiechem.
– To twój problem. Tam też jest położna. A ja nie chcę cały dzień słuchać twojego biadolenia.
Tej nocy Júlia zrozumiała, że mężczyzna, którego kochała, przestał istnieć.
Dwa dni później, z dawną walizką w ręku i złamanym sercem, wsiadła do autobusu, który zabrał ją z powrotem do rodzinnej wsi, Hajdúhadház.
Matka, Pál Margit, czekała na przystanku. Gdy tylko zobaczyła bladą, wyczerpaną córkę, mocno ją objęła.
– Córeczko… zostań w domu. Zaopiekuję się tobą.
Tymczasem András, ledwie Júlia wyjechała, pobiegł do swojej kochanki, Fodor Veroniki.
Dziewczyna też była w ciąży… i przysięgała, że nosi pod sercem chłopca.
András czuł się panem świata.
– W końcu będę miał dziedzica! – przechwalał się.
Nie żałował pieniędzy: zabrał Veronikę do elitarnej kliniki w Hajdúszoboszló, do pokoju VIP, i zapłacił prawie siedemset tysięcy forintów.
W dniu porodu András przyjechał z ogromnym bukietem lilii.
