«Rozwodzimy się» — powiedziała Anna przez telefon, zapowiadając złożenie dokumentów

Tęsknota za domem okazała się zdradliwie fałszywa.
Opowieści

Dzień, kiedy Anna złożyła wniosek o rozwód, był nierealnie słoneczny. Niebo błękitne, jak nowiutka plastikowa teczka z papierniczego, w której niosła dokumenty. Facetów na ławce przed urzędem stanu cywilnego zajmowała rozmowa o tym, ile kosztuje wymiana progów w starej „szóstce”. Co ich obchodzi wymiana progów, kiedy u niej właśnie rozpada się cała konstrukcja życia?

Kobieta w okienku kiwnęła głową:

– Aha… Rozwód… Z dziećmi czy bez?

– Bez – westchnęła Anna.

– No… chociaż coś dobrego – mruknęła, stawiając pieczątkę.

I ruszył efekt domina.

Jan dzwonił, pisał, potem zaczął wydzwaniać do Krystyny. Twierdził, że Anna niszczy rodzinę, że jego mama ma kryzys nadciśnieniowy, że oni ją kochają i że wszystko można załatwić po dobroci.

A potem przyszedł „prezent”. Wezwanie do sądu. Wanda zażądała uznania Anny za niezdolną do czynności prawnych. Podstawa: „niestabilność psychoemocjonalna, wybuchy afektywne, epizody maniakalne”. Prościej mówiąc — kuku jej odbiło.

– Oni poważnie?! – Krystyna prawie zakrztusiła się kawą. – Ty miałaś epizod maniakalny?! Gdzie?! Kiedy ja to niby przegapiłam?!

– Widocznie wtedy, kiedy odmówiłam pożyczenia im pieniędzy – parsknęła Anna.

Sąd był cyrkiem z tresowanymi idiotami. Wanda przyszła w czarnej chuście. Jan — z miną wdowca przy żyjącej żonie.

Wanda szlochała:

– Ona… ona jest agresywna! Rzucała się na mnie z nożem! Krzyczała, że wszystkich otruję! Histeryzuje! Jest niestabilna! A Agata… zmarła… była pod presją! My… my tylko chcemy jej pomóc! Niech pieniądze będą pod kontrolą rodziny. Dla dobra. Żeby nie narobiła szkód…

Sędzia tylko powstrzymywał grymas.

Adwokat Anny — młody, łysawy, z zadziornym spojrzeniem — rzucił sucho:

– Wysoki sądzie, dokumenty w aktach. Klientka jest zdrowa, nożami nie wymachuje. Badanie psychiatryczne przeszła, wynik załączony. Załączono również informację, kto i jak wypłacał środki z kredytu na jej nazwisko — oto karta, oto nagranie z bankomatu. Proszę spojrzeć: wypłaca pan Jan, który uprzejmie zapomniał, że na bankomatach są kamery.

– To… nie ja – zacharczał Jan.

– Oczywiście – adwokat kiwnął głową – to Sherlock Holmes w dresie ze „Sportmastera”, identycznym jak pański.

Po rozprawie Jan próbował zatrzymać Annę na ulicy. Sapał, miotał się, chwytał ją za łokieć:

– Anna, no… nie róbmy tego. Każdemu zdarzają się błędy. No mamka przesadziła… Ty też… no, nerwowa jesteś. Ale my jesteśmy rodziną! Dajmy spokój. Zapomnijmy. Zacznijmy normalnie żyć. Po ludzku.

Anna patrzyła na niego długo. Jakby po raz pierwszy w życiu.

Oto on. Mąż. Pięć lat. Człowiek, dla którego dźwigała ciężkie siatki, prała, prasowała, gotowała, nosiła jego mamie lekarstwa. A on? „Wstań, Anna”, „zrób badania, Anna”, „wkręć żarówkę, Anna”, „jesteśmy rodziną”… Dopóki nie chodziło o pieniądze. Kiedy zaczęło chodzić — natychmiast „dla dobra rodziny”.

– Wiesz co – powiedziała spokojnie Anna. – Zrozumiałam jedną rzecz. Nigdy nie miałam rodziny. Miałam projekt. Nazywał się: „Spróbuj zasłużyć na miłość”.

– Koniec. Projekt zamknięty. Możesz uznać, że się nie zwrócił.

I poszła. Po prostu poszła. Bez odwracania się.

Jan stał jak zużyta, mokra serwetka. Bez celu. Bez pieniędzy. I bez żony.

Rozwód wszedł w życie. Próba podważenia testamentu upadła — notariusz i sędzia potwierdzili legalność. Kredyt sąd przepisał na Jana. Na Annę — zero. Czysto. Wolność.

Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Wanda później próbowała się zaprzyjaźnić. Tak, tak. Dzwoniła, pisała słodziutkie wiadomości typu:

„No nie wygłupiaj się, córeczko, różnie w życiu bywa…”

I finałowe: „Jesteś mi potrzebna. Bo Jan teraz w ogóle bez ręki. Bez ciebie chociażby nauczył się ziemniaki obierać…”

Anna patrzyła na tę wiadomość długo. Potem zablokowała. Wszędzie. I Wandę. I Jana. I ich bratanka Jakuba, i jego wulkanizację. I wszystkich, którzy kiedyś nazywali się jej „rodziną”.

Teraz ma kawalerkę. Swoją. Z krzywą podłogą, ale własną. Kociaka znalezionego pod blokiem. Pracę — nową szkołę, w której nikt nie pamięta jej nazwiska po mężu. I pieniądze. Leżące w banku. Na jej własnym koncie. Nie „rodzinnym”. Nie „maminych”. Nie „warsztatowych”.

I po raz pierwszy od wielu lat Anna budziła się rano z myślą, że jest wolnym człowiekiem.

I wiecie… To uczucie było warte więcej niż piętnaście milionów złotówek.

Kontynuacja artykułu

Blaskot