– Mogę zadać jedno pytanie? – Anna postawiła przed teściową talerz barszczu i spojrzała surowo, może nawet zbyt surowo. – Po co pani do nas codziennie przychodzi? Otworzyła się tu jakaś darmowa stołówka albo kółko „Upokórz synową”?
Wanda, sześćdziesięcioczteroletnia dama z twarzą wiecznie wyrażającą zdziwienie, jakby świat wokół stanowczo jej nie odpowiadał, zmierzyła Annę spojrzeniem. Zmarszczki przy ustach skręciły się w złośliwą kokardkę.
– Po pierwsze – zaczęła, nie dotykając barszczu – jestem matką. Po drugie, gdybyś normalnie gotowała, nie musiałabym tu przychodzić. A po trzecie… – pochyliła się bliżej – chcę się upewnić, że nie trujesz mojego syna.
Jan, trzydziestoosiemnastoletni mąż Anny, siedział między nimi jak plaster sera w kanapce. Sera, który zaczyna się topić i próbuje niepostrzeżenie zsunąć się z chleba.
– Mamo, no znowu zaczynasz? – wymamrotał, dłubiąc w kromce. – Barszcz jest normalny.

– O, „normalny”! – przedrzeźniła go. – Wszystko u was z nią jest „normalne”! I ta jej marna praca – za grosze w szkole, i jej ciuchy, i ten barszcz… Na samej głąbie go gotowała?
Anna wypuściła powietrze. Zawsze tak robiła, kiedy musiała powstrzymać się od powiedzenia czegoś za dużo. Ale dziś to nie pomogło.
– To proszę nie jeść. Nikt nie trzyma. Drzwi są tam, Wando. Albo przyszła pani znów opowiedzieć, że moja poprzedniczka i barszcz robiła gęstszy, i mąż był szczęśliwszy?
Jan drgnął, jakby ktoś włączył mu pod krzesłem kuchenkę elektryczną.
– Anka, no po co zaczynasz…
– A, zaczyna się! – obruszyła się teściowa. – Znalazła się królowa garnków! A Laura, owszem, i pracowała, i dom trzymała w porządku, i męża nie kompromitowała!
Laura. Ta legendarna Laura. Była żona Jana. Wszechmogąca, bezbłędna, niemal święta. Odeszła sama, swoją drogą. Z godnością. Ale Wanda regularnie ją kanonizowała.
– To czemu nie chodzi pani do niej barszczu jeść, skoro taka z pani fanka? – rzuciła Anna, czując, jak coś w niej zaczyna wrzeć. Dokładnie jak ten barszcz.
Jan poczerwieniał, ale – klasyka – powiedział jedynie:
– Dobra, dosyć. Mamo, bez Laury.
Teściowa wstała, poprawiła sweter z wyciągniętymi łokciami i, patrząc na Annę, syknęła jadowicie:
– Gdybyście mieli pieniądze, a nie te twoje nauczycielskie grosze, to inaczej byś śpiewała. Siedzicie tu – ani pieniędzy, ani pożytku. A ja, owszem, myślę o waszej przyszłości! Nie będę przecież wiecznie biegać i ratować was przed waszymi błędami!
– Pani nas ratuje? – powtórzyła Anna, opierając dłonie na stole. – To może poproszę listę usług? Bo chyba coś przeoczyłam…
– Mama ma rację – niespodziewanie dorzucił Jan. – Anka, sama wiesz, jakie teraz ciężkie czasy. Kredyty, ceny… Mama przecież z dobrego serca.
Anna milczała. Po prostu patrzyła na niego. I w pewnym momencie bardzo wyraźnie zrozumiała – nic się nie zmieni. W ogóle. Nigdy.
Wieczorem, kiedy Wanda wreszcie wyszła, trzaskając drzwiami tak, że z półki spadł słoik z fasolą, Anna siedziała w kuchni z jednym pytaniem w głowie: „Co ja tu właściwie robię?”
Telefon zawibrował. SMS: „Anna, proszę pilnie oddzwonić. Notariusz. W sprawie pańskiej ciotki Agaty.”
Ciotka Agata… Szczerze mówiąc, Anna nawet nie od razu przypomniała sobie, kiedy ostatnio dawała znak życia. Mieszkała w Gnieźnie. Samotna. Trochę dziwaczna. No, taka babcia z tarantulami w głowie, ale raczej nieszkodliwymi.
Oddzwoniła. Głos – suchy, oficjalny:
– Anna? Mówi notariusz Sebastian. W sprawie spadku po pańskiej ciotce Agacie. Zostawiła pani cały swój majątek.
– Przepraszam… co? – zapytała Anna, odruchowo ścierając dłonią mokry blat.
– Cały swój majątek. W tym lokatę bankową. Piętnaście milionów złotówek. Czekamy na panią w celu sfinalizowania sprawy.
Anna usiadła. Wstała. Znów usiadła.
– Piętnaście. Milionów. Tak, złotówek. Zgadza się.
Patrzyła w ścianę minutę. Potem następną. A potem do kuchni wszedł Jan – zadowolony, z siatką z „Piątki” i radosnym:
– Słuchaj, mama dzwoniła… mówi, że może faktycznie powinnaś iść na urlop macierzyński? Po co ty się w tej szkole za grosze męczysz…
– Uhm… – mruknęła Anna, patrząc przez niego.
Wieści rozeszły się szybciej niż covid.
Następnego ranka Wanda już stała w drzwiach z triumfalną miną i reklamówką.
– No i co, córeczko… – zaśpiewała słodkim głosikiem
