To stało się ostatnią kroplą.
— Daria, nie trzeba, już włączam głośnomówiący!
— Daria, dzień dobry, tu Maja Wieczorek, dyrektorka szkoły. Zosia Ostrowski mi o pani opowiadała, wiem, że pracowała pani u nas krótko. Proszę się nie martwić, w przyszłym roku podniesiemy pani kategorię, a w tym roku znajdę możliwość, żeby wypłacać pani dodatki. Tylko proszę przyjeżdżać! – głos dyrektorki brzmiał łagodnie, niemal matczynie.
— Dobrze…
— Mamy samochód służbowy. Jutro rano kierowca jedzie akurat do waszego miasta, może po panią podjechać. Około trzeciej będzie wolny. Zdąży pani spakować rzeczy?
— Tak, oczywiście!
Szczerze mówiąc, ucieszyło mnie, że ktoś za mnie rozwiązał najważniejszy problem – organizację przeprowadzki. A poza tym rzeczy mieliśmy zaskakująco mało.
W szkole, do której chodzili Eugeniusz Rutkowski i Blanka Krawczyk, najpierw zdziwili się moją decyzją, a potem wyjaśnili, jak i kiedy będę mogła odebrać dokumenty dzieci. Wychowawczyni Eugeniusza ubolewała, że jej drogi skarb (tak nazywała mojego syna) wyjeżdża.
Mniej niż dobę po tej rozmowie telefonicznej już ładowałam rzeczy do samochodu. Teściowa, kiedy dowiedziała się o moim wyjeździe, pluła jadem i wyrzucała z siebie takie przekleństwa, że uszy wiły się ze wstydu w trąbkę.
— Wiedz jedno, zdrajczyni, jeśli teraz wyjdziesz za drzwi, więcej cię nie wpuszczę! I o pomoc z wnukami nie proś!
Cha! Jakbym kiedykolwiek ją o to prosiła! Kiedy Eugeniusz się urodził, parę razy próbowałam poprosić Kingę Kaczmarek, żeby została z wnukiem, ale stwierdziła, że nie zatrudniała się jako niania.
— A mieszkanie… Wiedz, że mieszkanie zapiszę w testamencie schronisku dla zwierząt!
— Róbcie, co chcecie – odpowiedziałam zmęczonym głosem. – Ale my tu nie zostaniemy ani sekundy dłużej.
Dzieci z radością taszczyły do samochodu swoje szkolne plecaki z podręcznikami i zeszytami. Wzięłam ostatnią torbę, rzuciłam okiem na mieszkanie, w którym spędziliśmy cztery koszmarne miesiące, i pożegnałam się z teściową.
— Wynoś się — zacisnęła usta Kinga Kaczmarek, a potem splunęła mi pod nogi.
***
— Daria! Przyjechałaś! Hurra! – Antonina Sikora niemal podskakiwała z radości. – Wczoraj z koleżankami byłyśmy w twoim mieszkaniu. Podłogi umyłyśmy, kurz starłyśmy… Tam stoją pudła – zobacz, jeśli coś ci się przyda, korzystaj śmiało. Na początek wszystkiego wystarczy. A z meblami… Przepraszam, ale z meblami dopiero za miesiąc będziemy w stanie pomóc.
Przydzielono nam trzypokojowe mieszkanie w niewielkim czterorodzinnym bloku z wielkiej płyty. Z mebli były dwa wysłużone tapczany, stary kredens, stół obiadowy i stolik do przygotowywania posiłków w kuchni oraz lodówka. Wyglądało na to, że była nawet starsza ode mnie.
W pudłach znalazła się jednopalnikowa kuchenka, czajnik elektryczny, naczynia, zasłony, pościel. Koleżanki zostawiły mi też nowe perłowo-różowe wiadro, mop i niewiarygodnie piękną lampkę biurkową. Mieszkanie naprawdę błyszczało czystością. Nawet okna!
— Mamo, za to nikt nie będzie nam wypominał kromki chleba, prawda? – oznajmiła, rozglądając się, Blanka.
— Córeczko, martwię się o was, czy uda wam się znaleźć nowych przyjaciół.
— Na pewno! – pewnie odpowiedział Eugeniusz. – To nie jakieś dzikie stepy, szkoła jest ogromna!
Tego samego dnia przyjęto moje dokumenty w szkole. Przed nami był weekend, więc przez dwa dni mogłam poświęcić się nauce programu i próbom przypomnienia sobie metodyki nauczania.
— Mamo, to może dziś powróżymy! – zaproponowała Blanka.
— A jak?
— Trzeba położyć pod poduszkę grzebień i powiedzieć: „Na nowym miejscu przyśnij się pannie kawalerze!”
— Gdzie tam mnie, matce trojga dzieci, się pannować? – roześmiałam się.
— No dawaj! A rano opowiesz, kto ci się śnił!
Noc była ciężka: zawsze trudno mi zasnąć w nowym miejscu. Najpierw przyśnił mi się Antoni Kwiatkowski. Szliśmy razem przez łąkę i dosłownie czułam zapachy traw.
— Dario, kochana moja. Wybacz, że odszedłem tak wcześnie. Postaram się być przy tobie, wspierać cię i pomagać.
— Antoni, tak mi źle… Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę tak szczęśliwa jak z tobą…
— Oczywiście, że będziesz! I przyjechałaś dokładnie tam, gdzie czeka na ciebie szczęście. Popatrz! – Antoni wskazał ręką gdzieś w bok, ale tam nic nie było.
— Dokąd?.. – odwróciłam się do niego. W dłoni wciąż czułam ciepło jego ręki, ale on sam rozpłynął się jak mgła.
I wtedy podszedł do mnie inny mężczyzna. Wysoki, o rudawych włosach i takich swojskich oczach w kolorze jesiennych liści. Objął mnie ramieniem i powiedział:
— Nie bój się. Jestem blisko.
Zagrzmiało, lunęło i mężczyzna troskliwie narzucił mi na ramiona kurtkę.
Od huku obudziłam się: burza szalała nie tylko w moim śnie, lecz i za oknem. Zamknęłam okno i zauważyłam, że Blanka też nie śpi.
— Śniło ci się coś? – zapytałam.
— Tak, tata. Spacerowaliśmy po polu, a on przedstawił mnie Przemysławowi.
— Jakiemu Przemysławowi?
— Chłopcu. Rok starszy ode mnie, taki rudy.
— Znacie się?
— Jeszcze nie — wzruszyła ramionami Blanka.
W poniedziałek zaczęłam już prowadzić lekcje. Pierwsza była w klasie Eugeniusza. I akurat – co za zbieg okoliczności! – jego sąsiad z ławki miał na imię Przemysław i był rudzielcem!
Kiedy jeszcze zastanawiałam się nad tymi zbiegami okoliczności, skończyła się pierwsza lekcja. Maja Wieczorek podeszła do mnie na przerwie i z uśmiechem powiedziała.
