Ten cios. Uderzenie prosto w splot słoneczny. Iga poczuła, jak płoną jej policzki, a łzy — już tam są, pod oczami, cisną się. Jakub w końcu się ocknął.
— Mamo! No co ty wygadujesz?! — próbował się zaśmiać, obrócić wszystko w żart. — Znowu masz swoje dziwne pomysły?
— Ja? Dziwne pomysły? — Kinga wydęła usta. — A co, nie mam racji? Jakub, wstyd ci, że mówię prawdę?
I wtedy Iga spojrzała na męża. Był blady. Nie wstał, nie wziął jej za rękę, nie powiedział: „Mamo, albo przeprosisz, albo wychodzimy”. Siedział skulony i błagalnie patrzył na swoją matkę. Bierność. To było słowo, które w tamtej chwili Iga znienawidziła.
Właśnie to jego spojrzenie, ten strach, stały się ostatnią kroplą. Iga poczuła, jak coś w niej pęka. Jakby zerwała się cienka gumka, która trzymała się już zbyt długo.
Wyprostowała się. Założyła na twarz najzimniejszy, marmurowy uśmiech. I powiedziała, patrząc prosto w te złe, syte oczy teściowej:
— Jak interesująco, Kingo. Czyli ja, ta, która nakrywała ten stół, myła naczynia, kupiła pani obrus — leży na kanapie w przedpokoju, swoją drogą bardzo drogi! — jestem nikim? A obrus jest rodziną, tak?
Teściowa osłupiała. Nigdy Iga jej tak nie odpowiedziała. Jakub wreszcie wstał.
— Iga! Przestań! — syknął.
Iga go zignorowała.
— Mówi pani, że nie jestem z wami spokrewniona, więc jestem wam obca. Dobrze. Zapamiętam to. A teraz proszę posłuchać, co będzie dalej.
Wyprostowała się jeszcze bardziej. Marmurowy uśmiech zniknął, zostawiając tylko lód. Nie patrzyła nawet na Jakuba, który udawał, że go tu nie ma, że jest tylko meblem.
— Mówi pani, że jestem obca, Kingo? — Jej głos był cichy, ale od tej ciszy wszystkim dzwoniło w uszach jak od tłuczonego szkła. — Mówi pani, że jestem nikim? Wspaniale.
Zrobiła dwa kroki w stronę przedpokoju. Goście siedzieli jak zamrożeni. Angelika, ta idealna synowa, nawet przestała żuć swojego łososia.
Iga wróciła z ogromną, ciężką torbą, którą przyniosła pół godziny wcześniej. W środku leżał ten sam obrus, prawdziwy lniany, z ręcznym haftem, który teściowa wypatrywała w sklepie przez prawie rok. Droga, piekielnie droga rzecz.
Podeszła do stołu i położyła torbę na blacie.
— Oto on, Kingo. Pani obrus. Wydałam na niego trzy wypłaty. To był mój prezent dla bliskiej osoby. Ale skoro jestem dla pani nikim, to moje nic też nie jest pani potrzebne.
Kinga w końcu odzyskała głos. Nastroszyła się jak jeż.
— Co ty wyprawiasz, Iga?! Jak śmiesz…
Ale Iga nie pozwoliła jej dokończyć. Rozerwała torbę — mocny, ostry trzask — i wyjęła tę piękną, ciężką tkaninę.
— Wyprawiam sprawiedliwość, Kingo — powiedziała, podchodząc do kosza na śmieci stojącego obok lodówki — żeby pani dokładnie wiedziała, ile warte są pani słowa.
Ścisnęła w dłoniach tę drogą, śnieżnobiałą tkaninę, symbol jej prób, by stać się „swoją”, i gwałtownie cisnęła nią w kosz. Prosto na obgryzki i papierki.
— Proszę bardzo — powiedziała.
