Oni wyszli. Szymon został stojąc pośrodku pokoju. Pizza stygła. Gazowany napój tracił bąbelki.
Wstałam, podeszłam do niego z laptopem. Otworzyłam tabelę.
— Popatrz. Dziewięć lat. Wszystkie paragony, wszystkie rachunki. Opłaty za mieszkanie, które zawsze płaciłam ja. Benzyna. Zakupy. Prezenty dla twoich krewnych. Urlopy. Twoje ubezpieczenie zdrowotne. Wszystko, czego nawet nie zauważałeś. Oto końcowa kwota.
Szymon wpatrywał się w ekran. Kwota była ogromna.
— To… niemożliwe…
— To prawda. To nie ty mnie utrzymywałeś, Szymon. Ty żyłeś na mój koszt i nazywałeś to małżeństwem. Zapewniałam ci wygodę, a ty uważałeś, że masz prawo uczyć mnie sprawiedliwości.
Zamknęłam laptop.
— Wynajęłam mieszkanie. Wyprowadzę się jutro. W przyszłym tygodniu złożę dokumenty o rozwód. Możesz zatrzymać swoją kawalerkę, swój kredyt i swoją sprawiedliwość. Nie są mi już potrzebne.
— Kamila, poczekaj…
— Nie trzeba. Dostałeś to, czego chciałeś. Teraz każdy jest za siebie.
Otworzył usta, ale nie znalazł żadnych słów. Stał pośrodku salonu, obok zimnej pizzy, i patrzył, jak pakuję swoje rzeczy w sypialni.
Włożyłam do walizki moją ulubioną patelnię — tę, na której smażyłam mu steki. Teraz będę smażyć tylko dla siebie. Kosmetyki. Książki. Sukienki, które uważał za zbyt krzykliwe.
Szymon nawet nie wszedł do sypialni. Został w kuchni ze swoją sprawiedliwością.
A ja zrozumiałam, że wolność to moment, kiedy drzwi wejściowe zamykają się za tobą, a ty idziesz tam, gdzie nie musisz udowadniać prawa do istnienia. Gdzie nikt nie uważa twojego wkładu za niewystarczający. Gdzie po prostu żyjesz. Bez pretensji. Bez tłumaczeń. Po prostu żyjesz.
Wyszłam z mieszkania z walizką. Nie obejrzałam się.
