Aztán egy dühös, fáradt sóhaj — tego już nie powtarzam.
— Dobrze. W porządku. Wygrałaś. Pójdę. Tylko usuń zrzuty ekranu, poproś koleżanki, żeby też skasowały. Teraz nigdzie nie mogę wyjść, wszyscy myślą…
— Że jesteś utrzymankiem? Bo jesteś. Pięć lat wisiałeś mi na szyi, ani jednego dnia nie pracowałeś, nie dołożyłeś ani grosza. Czekałeś tylko na moment, żeby zwiać z pieniędzmi. Nie wyszło.
Mężczyzna zamilkł. Przełknął ślinę.
— Niczego nie usunę. Żyj z tym. Tak jak ja żyłam.
Odłożyła telefon. Zablokowała numer. Spojrzała przez okno. Już nie padało. Chodnik lśnił.
Minęły dwa miesiące. Żaneta wróciła do pracy — do sklepu z ubraniami dziecięcymi, który w międzyczasie stał się całą siecią. Dostawcy, umowy, kolekcje. Tylko że teraz nie było telefonów z pytaniem „kiedy przyjdziesz?” i nie musiała się martwić, że znowu się spóźnia.
Pewnego ranka jej asystentka, Małgorzata, zajrzała do biura i położyła przed nią telefon.
— Żaneto, napisano do pani prywatnie. Przepraszam, przypadkiem zobaczyłam. Ale warto to przeczytać.
Nieznane konto. Agata.
„Dzień dobry. Była pani żoną Damiana? Ja jestem tą Agatą. Pół roku temu zniknął, bez żadnego wyjaśnienia. Myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Niedawno dowiedziałam się prawdy — mnie też zwodził, potem panią, potem Janinę. Zrozumiałam: to nie ja byłam problemem. Taki po prostu jest. Dziękuję, że otworzyła mi pani oczy.”
Żaneta wpisała odpowiedź:
„Nie ma za co. Proszę na siebie uważać.”
Zamknęła wiadomość. Agata nie była częścią jej historii.
Wieczorem Żaneta szła do domu przez park. Światła lamp świeciły blado. Telefon milczał. Nikt niczego od niej nie żądał.
W domu przebrała się, nalała wody, usiadła przy oknie. Miasto — światła, samochody, życie. Damian gdzieś tam. Janina. Agata. Każdy z nich żył dalej.
Żaneta otworzyła szufladę i wyjęła srebrną bransoletkę. Spojrzała na nią — starta, niepotrzebna. Wstała, otworzyła okno i wyrzuciła ją. Bransoletka stuknęła o kamień w ciemności.
Zatrzasnęła okno. Usiadła.
Cisza była absolutna.
Po raz pierwszy od pięciu lat — należała do niej.
